Po czterech porażkach z rzędu Crvena zvezda tkwiła w malignie dna tabeli Ligi Mistrzów, jako jeden z ostatnich zespołów bez punktu. Wicemistrzowie Niemiec również odczuwali niedosyt, jedna wygrana i remis to mniej niż chcieli ugrać i dopiero kosztem mistrzów Serbii chcieli wskoczyć na listę 24 zespołów, które wiosną będą grać dalej.
Sprawdź szczegóły meczu Crvena zvezda - VfB Stuttgart

Stuttgart przyjechał jak po swoje...
Otwierający 5. kolejkę Ligi Mistrzów pojedynek rozpoczął się jak marzenie dla VfB, które już przy pierwszej sfinalizowanej akcji zdołało objąć prowadzenie. Po świetnym dograniu Enzo Millota piłkę w bramce umieścił Ermedin Demirović, starając się jak najszybciej odpowiedzieć na pytanie, czy Stuttgart nie traci potencjału ofensywnego w obliczu kontuzji Undava.
Dobre wejście w mecz nie oznaczało jednak kontroli nad grą, ponieważ Crvena zvezda nie zamierzała ustępować, a od rywali otrzymała zaskakująco dużo miejsca do prób rozgrywania czy chociaż walki o piłkę. O zmianie dynamiki meczu przesądził indywidualny błysk Kolumbijczyka Silasa, który nacisnął na Millota, odebrał mu piłkę, poszedł na bramkę i z dystansu wkręcił ją po ziemi przy bliskim słupku. Ponieważ jest wypożyczony ze Stuttgartu, nie okazywał radości, ale na trybunach było jej wiele.
Łatwo uzyskane prowadzenie Niemcy równie łatwo stracili, a mistrzowie Serbii zaczęli szukać kolejnych okazji. Tempo nie porywało, ale pojedyncze zrywy mogły się podobać. W 27. minucie Ermedin Demirović urwał się rywalom i doszedł do sytuacji sam na sam, z zimną krwią pokonując Alexandra Nubela. Liniowy podniósł jednak chorągiewkę i trzeba było wracać.
Kolejny akord miał miejsce pod bramką gości, gdy wrzutka z lewej strony dotarła do ustawionego perfekcyjnie – a zapomnianego przez VfB – Rade Krunicia, który bez litości huknął z bliska. Do przerwy gospodarze dojechali z prowadzeniem i nisko ustawioną obroną, szukając pojedynczych okazji na ewentualną kontrę przeciwko faworytom.
...a wyjeżdża rozbity
Po zmianie stron obraz gry zmienił się zdecydowanie, choć długo bez korzyści dla żadnej z drużyn. Stuttgart – z Vagnomanem w roli głównej – coraz mocniej próbował zaciskać pętlę wokół pola karnego gospodarzy, próbując a to ze stałych fragmentów, a to atakiem pozycyjnym doprowadzić do wyrównania.
Zamiast remisu 2:2 doszło jednak do gwałtownego zwrotu, i to w momencie, w którym VfB miało sporo ponad 80 proc. posiadania piłki. Trener Vladan Milojević postanowił pokazać przyjezdnym, jak świetnie można grać bez futbolówki przy nodze. Jego zespół wyczekiwał okazji na kontratak, a gdy na boisko wszedł w 59. minucie Mirko Ivanić, sam błyskawicznie odpowiadał za dwa ataki. W tym drugim sam na sam ustrzelił tylko Nubela, który wybił na rzut rożny. Z narożnika piłka dotarła jednak wprost do Ivanicia i ten po pięciu minutach na boisku zanotował gola.
Zadziałało? Momentalnie szkoleniowiec Zvezdy posłał w bój Nemanję Radonjicia, a ten na zdobycie gola potrzebował jeszcze mniej czasu. W swojej pierwszej kontrze z podania Krunicia, po raptem dwóch minutach gry, huknął na 4:1. To był okres paniki i chaosu w grze Stuttgartu, który nijak nie przypominał bramkostrzelnego wicemistrza Niemiec, bardziej na Suboticę czy innego Radnickiego, których Crveno-beli leją na co dzień.
Na 20 minut przed końcem teoretycznie stratę trzech goli da się odrobić, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jakie lanie dostawała ostatnio Zvezda w Lidze Mistrzów. Dziś była jednak zupełnie innym zespołem, była Behemotem, przed którym VfB zdawało się klękać ze strachu. Dlatego nie było mowy o jakimkolwiek skracaniu dystansu do Serbów, wicemistrzowie Niemiec prosili się o stratę kolejnego gola i dokładnie taki los zafundował im Radunjić w 87. minucie. Po tym ciosie Stuttgart mógł już tylko wyczekiwać ostatniego gwizdka przy chóralnym "Auf Wiedersehen" w trybun.
