Legia Warszawa - Lech Poznań (0:1)
Polski klasyk jesienią był prawdziwym pokazem fajerwerków (5:2 dla Lecha), ale w ostatnich latach zwykł zawodzić oczekiwania. W niedzielę zaczęło się obiecująco, bowiem Goncalves już po 40 sekundach zmusił Bartosza Mrozka do piąstkowania i… to by było na tyle, ponieważ piłkarze zeszli z powodu zadymienia. Powrót przyniósł wyjątkowo jednostronną grę ze wskazaniem na Lecha, którego piłkarze raz za razem wrzucali piłkę w pole karne Wojskowych. Tak doszliśmy do połowy pierwszych 45 minut, by… zejść na kolejną przerwę spowodowaną zadymieniem. Niczym akt w teatrze, ta pauza spowodowała kompletną zmianę fabuły. Po powrocie to legioniści naciskali i trybuny przy Łazienkowskiej doczekały się fantastycznej akcji. Co prawda po 40 minutach, ale wciąż. Morishita świetnie posłał piłkę z prawej flanki, Goncalves przepuścił, a na drugim końcu pola karnego Vinagre oddał strzał w poprzeczkę. Jeszcze pod koniec doliczonego czasu Iłla Szkuryn głową był bliski gola, ale Joel Pereira filuternie użył łydki, by wybić futbolówkę poza światło bramki.
Powrót do gry nie przyniósł gwałtownej poprawy, na co trener Feio zareagował zdjęciem Szkuryna i wpuszczeniem Marca Guala. Stopniowo Legia zaczęła zyskiwać i w okolicach godziny była już regularnie pod polem karnym Wojskowych. Tuż przed 70. minutą rzut rożny skończył się świetną główką Jana Ziółkowskiego, którą doskonale zatrzymał Mrozek. Kolejorz do tej chwili nie miał choćby jednego celnego strzału na koncie, a atak na kwadrans przed końcem też wydawał się zbyt powolny i czytelny. Wtem piłkę umościł sobie na granicy pola karnego Ali Gholizadeh i pięknym uderzeniem ogłuszył gospodarzy. Jeden strzał, jeden gol!
Wreszcie tempo wyraźnie wzrosło, wreszcie mecz nabrał temperatury i Legia walczyła o wyrównanie. W 81. minucie Luquinhas potężnie huknął z dystansu, zablokował go ofiarnie Mońka. Moment później pudłował Morishita, a kolejne ataki rozbijały się o obronę Kolejorza, który za wszelką cenę chciał zgasić energię, jaką prezentowali gospodarze. W doliczonym czasie Kovacević grał już w okolicach środka boiska, a pole karne Lecha było całkiem niebieskie. Z Radomiakiem taktyka na przetrwanie okazała się kosztowna, ale w Warszawie się udało! Lech został nowym liderem Ekstraklasy i faworytem do tytułu.

GKS Katowice - Cracovia (2:1)
W Katowicach GieKSa chciała podnieść się po ostatniej porażce na własnym stadionie, ale i Cracovia miała za co rehabilitować się swoim fanom po czterech porażkach w pięciu meczach. Zanosiło się na piątą już po dwóch minutach, ponieważ wrzut z autu skończył się zgraniem Szymczaka do Kuuska przed bramką, a ten na raty pokonał słabo interweniującego Ravasa. Katowiczanie mieli zdecydowaną przewagę w pierwszej fazie, a Pasy dopiero po 20 minutach na dobre zaczęły się budzić.
To przyniosło efekty po wejściu w ostatni kwadrans pierwszej połowy, gdy Kakabadze posłał piłkę z prawego skrzydła, Kallman ją przepuścił, a Al Ammari skierował po ziemi do bramki. Choć uderzył nieczysto, Kudła nie miał szans. Pasy naciskały już bezlitośnie i domagały się karnego, gdy Rózga padł w polu karnym. VAR oddalił zażalenia, a przed przerwą sam Rózga czy Martin Minchev notowali kolejne strzały. Również pierwsze 10 minut drugiej połowy wyraźnie należało do Cracovii, ale GKS wkrótce przypomniał o swoim potencjale. Szymczak znalazł na prawej Wasielewskiego, który dograł do Drachala przed bramką. Piłka w siatce, ale spalony uratował Pasy. Wyrok został jednak tylko odroczony o 20 minut, bowiem w 78. minucie Alan Czerwiński doskonale wrzucił piłkę na głowę Oskara Repki, a ten pokonał Ravasa bezbłędnym strzałem. Choć to był jedyny celny strzał GieKSy po przerwie, to gospodarze nie dali sobie już wyrwać wygranej.

Lechia Gdańsk - Korona Kielce (3:2)
Pierwszy mecz niedzieli mógł stać się ostatnim krokiem do spadku aż trzech klubów z Ekstraklasy. Choć matematycznie Puszcza miałaby jeszcze cień szansy złapać Lechię, to wszystkie kluby za plecami gdańszczan musiały zacisnąć kciuki za Koronę. Opóźniony przez protest piłkarzy Lechii mecz zaczął się od bardzo dobrego kwadransa kielczan, choć oba zespoły zaoferowały szybką, atrakcyjną piłkę. Dynamikę odwróciła 12. minuta, gdy Maksym Chłań upadł na murawę w polu karnym, a starcie z Trojakiem (po długiej analizie) dało karnego Lechii. Bohdan Wiunnyk pewnie pokonał Rafała Mamlę i Korona musiała gonić wynik.
Przed upływem półgodziny Błanik podał na główkę do Szykauki, ale ten uderzył wprost w rękawice Weiraucha. Gdy sam Dawid Błanik uderzał z wolnego na pięć minut przed końcem połowy, tylko obił mur. W doliczonym czasie Mamla popełnił koszmarny błąd, oddając Camilo Menie piłkę przed bramką. Ale Kolumbijczyk też był zagraniem zaskoczony i nie minął golkipera, który zrehabilitował się. Ulga nie trwała długo – następujący po tym rzut rożny skończył się wrzutką Kapicia na bliższy słupek, a tam Bujar Pllana niską główką zmieścił piłkę w siatce i do przerwy było 2:0.
Podopieczni Jacka Zielińskiego musieli spróbować się podnieść w drugiej połowie i w ich szeregach objawił się nieoczekiwany bohater, który to umożliwił. Wiktor Długosz, który od dobrych paru lat nie zdobył żadnej bramki, podpiął kielczan do prądu w 50. minucie. To on podszedł do wykonania rzutu wolnego i uderzył bezbłędnie, okienkiem zapewniając gola kontaktowego. Mało tego, ten sam piłkarz 10 minut później kończył akcję po świetnym wycofaniu Błanika spod linii końcowej. Ponownie zachował zimną krew przed bramką i zanotował dublet na wagę remisu. Korona mogła ten mecz rozstrzygnąć na swoją korzyść, ale niewykorzystane okazje mszczą się czasem okrutnie. W 90. minucie Camilo Mena doskonale dograł do Kacpra Sezonienki, a ten na dalszym słupku domknął i akcję, i wygraną Lechii!
