Legia Warszawa - Puszcza Niepołomice (2:0)
Mroźny sobotni wieczór był szczególnie chłodny w Warszawie, gdzie kibice w ciszy opuścili trybuny przed rozpoczęciem meczu Legii z Puszczą na kwadrans. To ostrzeżenie, co czeka Legię w nowym sezonie, jeśli zarządzanie klubem się nie poprawi. Najpierw wszyscy wyczekiwali poprawy w grze, a gospodarze wydawali się zdeterminowani, by dokładnie to zrobić. Na lekko ośnieżonym boisku Puszcza była kompletnie nieporadna, co ułatwiało zadanie. Zaczęło się od słupka w 7. minucie, w 14. minucie Gual obił słupek ponownie i gol wisiał w powietrzu. Padł niemal natychmiast później, gdy Kapustka domykał akcję z prawej flanki na dalszym słupku. Przyjął i zdołał wpakować do bramki.
Już po minucie Morishita był o włos od podwojenia, ale zatrzymał go Kewin Komar – jedyny jasny punkt w drużynie. Legii wychodziło niemal wszystko, a Żubry były jak zamroczone, co prawie doprowadziło Tomasza Tułacza do zmian już w pierwszej połowie. Trudno się dziwić, w 35. minucie Kapuadi doskonale się zastawił z piłką od Ziółkowskiego i nie dał szans bramkarzowi. Mało? Minutę później Kapustka powinien był strzelić kolejnego gola, ale źle uderzył w dobrej sytuacji i posłał piłkę w Żyletę.
Puszcza dotrwała do przerwy, a z szatni wróciła z trzema zmianami. Nie tylko weszli Barkouski, Craciun i Jakuba, ale drużyna ponownie była poukładana i w okolicach pola karnego Puszczy rozbijały się kolejne ataki gospodarzy. Żubry szukały zresztą kontaktu i w 58. minucie mogło się to zemścić – Morishita padł w pojedynku z Craciunem i sędzia Wojciech Myć pokazał natychmiast czerwoną kartkę Mołdawianinowi. Dopiero VAR pokazał mu, że Craciun nie zrobił nic złego. Poszukiwania trzeciej bramki trwały dalej nawet po zejściu kontuzjowanego Kapuadiego (uraz nosa), ale zmiennik Chodyna sam na sam przegrał z Komarem, a koledzy nawet do równie dobrych sytuacji nie dochodzili. Za to w doliczonym czasie Craciun obił ten sam słupek, który wcześniej ratował jego drużynę. Po dominacji przed przerwą został niedosyt, ale 2:0 to wciąż pewne, niezagrożone zwycięstwo. Piłkarzy żegnało chóralne "Wygrać z Puszczą trudna sztuka, napastnika nikt nie szuka".

Górnik Zabrze - Radomiak Radom (3:2)
Po dwóch kolejkach wiosny Górnik i Radomiak miały tylko po punkcie i wiele do udowodnienia swoim kibicom. To zaowocowało widowiskiem w pierwszej połowie, począwszy od piorunującego woleja Josemy w 4. minucie, który okazał się niemożliwy do obrony dla Kikolskiego. Trójkolorowi wydawali się mieć przewagę, ale los odmienił się przed upływem 20 minut, gdy Radomiak otrzymał rzut karny po interwencji VAR, zawiniła interwencja Josemy. Rafael Barbosa uderzył w środek, ale na tyle mocno, że Szromnika pokonał.
To rozpoczęło dobry okres Zielonych, jednak ostatnie 15 minut przed przerwą powinno należeć do Górnika. W 33. minucie Kikolski świetnie bronił po stałym fragmencie, za to nie miał siły w 39. minucie. Wówczas Podolski wrzucił piłkę z wolnego, spadła szczęśliwie pod nogi Josemie, a ten wpakował ją do bramki. VAR długo analizował sytuację – spalonego nie było i po weryfikacji Górnik prowadził. Z takim wynikiem gospodarze powinni byli zejść do szatni, ale ostatnia akcja Radomiaka skończyła się wrzutką Zie Ouattary i główką Grzesika w doliczonym czasie, która wysokim lobem skończyła w bramce.
Zabrzanie zamierzali po raz trzeci objąć prowadzenie po przerwie i byli blisko w 56. minucie, gdy potężne huknięcie Hellebranda wypluł przed siebie Kikolski. Dobitkę Szcześniaka też zatrzymał, choć ten i tak był na spalonym. Jak się okazało, uderzenie Hellebranda na długo pozostało jedynym celnym w drugiej części spotkania. Gdy przyszło kolejne, trybuny ponownie eksplodowały radością. Na 20 minut przed końcem Matus Kmet posłał diagonalną piłkę do Podolskiego, a ten – po rękawicy Kikolskiego – wpakował piłkę przy dalszym słupku. Zieloni walczyli o punkt wytrwale i Capita wkrótce po wejściu na ostatni kwadrans huknął, sprawiając problemy Szromnikowi. Janicki powinien był zamknąć mecz strzałem po rzucie rożnym w 87. minucie, tyle że piłka poszła za blisko Kikolskiego. Radomiak nie zdołał odrobić straty nawet wysłaniem Kikolskiego w pole karne rywali na ostatni rzut rożny.

Śląsk Wrocław - Widzew Łódź (3:0)
Oba zespoły borykają się z poważnymi problemami kadrowymi i w obronie, i w ataku, a Śląsk dodatkowo nie może wygrzebać się z ostatniej pozycji w ligowej tabeli. Mimo różnicy w dorobku, Wojskowi mogli być uznawani za faworytów sobotniego meczu po kontuzji Hamulicia w ostatniej chwili. Widzew wprawdzie zdążył w pierwszych minutach postraszyć, ale szybko przyszła kara. W 4 minucie Llinares bardzo dobrze z lewej dograł spod linii końcowej, a Piotr Samiec-Talar wykończył bez zarzutu, wreszcie zdobywając gola w tym sezonie. W czerwonych barwach odpowiedzi szukali Kerk (Leszczyński sparował) i Sypek (świetna pozycja, niecelny strzał), ale to Wojskowi mieli z gry znacznie więcej. Nastawieni na kontry otrzymywali sporo okazji od łodzian. Samiec-Talar zdążył dołożyć uderzenie w poprzeczkę i groźny strzał na bramkę, zatrzymany przez Gikiewicza.
Widzew kończył pierwszą połowę bez wyrazu, a w drugą wszedł jeszcze gorzej. Śląsk z łatwością rozbijał zalążki gry ofensywnej i szukał drugiego gola. Trwało to prawie kwadrans, ale udało się go znaleźć w 59. minucie. Wówczas zbyt prosta strata Widzewa w obronie zaowocowała akcją Jose Pozo i Al Hamlawiego. Nowi zawodnicy Śląska zrobili swoje, choć to Luis Silva stał się niefortunnym strzelcem gola samobójczego. I nie był to koniec kłopotów, ponieważ kolejny już faul na zbyt szybkim dla łodzian Żukowskim skończył się czerwoną kartką dla Pawła Kwiatkowskiego. Osłabieni przyjezdni byli jeszcze bardziej podatni i trzecia bramka wisiała w powietrzu. Na kwadrans przed końcem Samiec-Talar był blisko, a chwilę później szybką akcję wykończył świetnie Żukowski, Samcowi-Talarowi dokładając asystę. Głód bramek trwał i przynajmniej ta czwarta powinna była wpaść, ale Arnau Ortiz nie zdołał wykończyć w 85. minucie. Sędzia nie doliczał już nic, oszczędził łodzianom wstydu, a Śląsk ma drugie zwycięstwo w sezonie. Utrzymanie wciąż daleko, ale trudno o lepszy krok naprzód.
