Pogoń Szczecin - Zagłębie Lubin (1:0)
Po turbulencjach przerwy zimowej w Szczecinie nie było entuzjazmu: odeszły ważne nazwiska, pieniędzy brakuje, widownia stopniała, a niepewność przed ligową wiosną potęgowała pauza Koulourisa za kartki. Kto ma strzelać, jak nie on? Jego koledzy zaczęli szukać odpowiedzi od pierwszych minut, wyraźnie dominując w rozgrywaniu piłki i z łatwością ucinając wszelkie próby ataku Zagłębia. Miedziowi byli bezradni w ataku, zresztą głowę zaprzątało im głównie zatrzymywanie gospodarzy. Pierwszy celny strzał oddał głową Wahlqvist po wrzutce z prawej, ale piłka poszła wprost w rękawice Hładuna. Najgroźniejszą akcją pierwszej połowy okazała się główka Loncara z 40. minuty, tyle że piłka świsnęła nad poprzeczką.
Powrót po przerwie przyniósł nieznaczne ożywienie Zagłębia, tyle że skończyło się na paru niecelnych próbach. Cojocaru nie miał wielu powodów do obaw, za to Pogoń w polu wyglądała co najmniej solidnie. Brakowało decydującego kontaktu, ale Kamil Grosicki raz po raz włączał turbo i pod bramką Hładuna stopniowo robiło się coraz groźniej. W 65. minucie Leo Borges główkował po rzucie rożnym, znów nad poprzeczką. Moment później główkę Wahlqvista wyjął ze światła bramki Hładun. W końcu jednak musiał skapitulować. W 72. minucie Ulvestad ograbił z piłki rywala na swojej połowie i momentalnie przerzucił ją do wybiegającego Grosickiego. Ten dotarł pod bramki i uderzeniem po ziemi pokonał Hładuna. Portowcy szukali poprawienia rezultatu, ale pozostało im zadowolić się wygraną najniższą możliwą różnicą.

Cracovia - Raków Częstochowa (0:0)
Najskuteczniejsza defensywa ligi przyjechała w sobotę do najskuteczniejszej ofensywy. Raków grać przy Kałuży nie lubi, w żadnym z trzech ostatnich pojedynków nie zdołał strzelić tam gola, a w sobotę musiał. Oczywiście pod warunkiem, że chce faktycznie walczyć o ligowy tytuł. Toczony na wysokiej intensywności pojedynek lepiej zaczęli gospodarze, ale obie drużyny większość uwagi zdawały się poświęcać na neutralizacji rywali. Nie było przez to widać Benjamina Kallmana, formacja ataku Rakowa wyglądała jeszcze bardziej blado. Oba zespoły poczęstowały się po jednym celnym strzale do przerwy, ale najgroźniej było przy próbie zakończonej poza boiskiem. Kallman dograł do Śmiglewskiego, a piłka po rykoszecie od Tudora śmignęła obok słupka.
Pasy wyglądały do przerwy lepiej, tyle że Medaliki nauczyły jesienią, by nie oceniać ich za styl, a za wyniki. I wyniku Raków szukał po przerwie, choćby po przechwycie Koczergina w 70. minucie, gdy dograł Berggrenowi, a ten z kilkunastu metrów nie trafił w bramkę. Przewaga częstochowian nie przekładała się na wyniki, weszli więc Plavsić i Rocha. Jeśli coś pokazali, to że brakuje im jeszcze pełnego wejścia w drużynę. Bliżej powodzenia był zmiennik Cracovii Van Buren, który w 88. minucie z bliska nie pokonał Trelowskiego. Doliczony czas nie przyniósł otwarcia wyniku. To jeszcze nie jest "nowy" Raków, egzamin zdał tylko ze stępienia ofensywy rywali.

Motor Lublin - Lechia Gdańsk (1:1)
Najsilniejszy i najsłabszy beniaminek jesieni spotkali się w sobotnie popołudnie w Lublinie. Motor był zdecydowanym faworytem, tyle że drużyny zdawały się zamienić miejscami. To Lechia świetnie obezwładniła ofensywę Motoru i nie dopuściła do żadnego celnego strzału w pierwszej połowie. To Lechia grała agresywnie, prezentowała szybkie przejścia i błyskawiczny doskok do rywali. Z dwójką napastników John Carver dostroił Lechię zadziwiająco dobrze i w 33. minucie Tomas Bobcek cieszył się nawet z gola. Ale tylko przez moment – wyraźnie taranował Kacpra Rosę i dlatego bramkarz wypuścił piłkę. Chwilę później Słowak po świetnej akcji dostał piłkę z lewej strony i obił słupek. Dobijał jeszcze Neugebauer, zablokowany.
W szatni Motoru chyba udało się potrząsnąć drużyną, bo tylko w 49. minucie stworzyli więcej zagrożenia niż przez całą połowę. I tylko Jacques Ndiaye wie, jakim cudem dwa metry przed pustą bramką zdołał trafić w poprzeczkę. Pocieszeniem może być fakt, że i tak był na spalonym. Rzut rożny dał groźny strzał Ceglarza, który był pierwszą celną próbą Motoru. Wydawało się, że lublinianie złapali rytm i przejęli kontrolę, ale nic z tego – to Lechia szybko wróciła do dyktowania warunków, nie umiejąc tylko zdobyć gola. Impas przełamało wejście Scaleta, a potem Filipa Wójcika w 75. minucie. Francuz dograł do Polaka na prawej, ten wrzucił przed bramkę i Bartosz Wolski zdobył gola. Kurs meczu odmienił się w mniej niż 10 minut, gdy po ręce w polu karnym Piotr Lasyk dał Lechii rzut karny. Camilo Mena pokonał Kacpra Rosę, choć ten dobrze go odczytał. Emocje w końcówce nie brakowało, ale nawet dziewięć doliczonych minut nie zmieniło wyniku.
