Spotkanie Tottenhamu z Manchesterem United dostało termin największych hitów kolejek w Premier League - niedziela, godzina 17:30. Wszystko ze względu na fakt, że mówimy przecież o członkach popularnego "Big Six", czyli najlepszej szóstki drużyn w Anglii. W tym sezonie jest to jednak tylko pusty frazes, bo obu zespołom wcale nie jest daleko do walki o utrzymanie. Koguty przystępowały bowiem do tego pojedynku z 15., a Czerwone Diabły z 14. miejsca w tabeli.
Początek spotkania zwiastował jednak sporo emocji, bo obie drużyny dobrze weszły w spotkanie i nie potrzebowały dużo czasu na rozkręcenie się. Już w 10. minucie Rasmus Hojlund zmusił do interwencji Guglielmo Vicario, ale Włoch spokojnie poradził sobie z niskim uderzeniem w środek bramki.
Trzy minuty później szansę na wykazanie się dostał też jego vis-a-vis, czyli Andre Onana. Kameruńczyk wybronił strzał Lucasa Bergvalla, ale piłka odbiła się przed niego, a pierwszy znalazł się przy niej James Maddison, który nawiązując do jego cieszynki - trafił rzutką w sam środek tarczy i wyprowadził Spurs na prowadzenie.
Niedługo później do wyrównania mógł doprowadzić Alejandro Garnacho, ale Argentyńczyk okropnie pomylił się przy uderzeniu z kilku metrów. Dostał piłkę z lewej strony pola karnego i mógł zapytać bramkarza gdzie posłać piłkę, a wystrzelił nią dwa metry nad poprzeczkę. Po chwili uderzał z nieco dalszej odległości, ale z jego próbą poradził sobie Vicario, a dobitki nie potrafił dobrze wyegzekwować Diogo Dalot.

W pierwszej połowie nie brakowało więc okazji z obu stron, ale mimo to grę prowadzili gospodarze i częściej piłka była w polu karnym Czerwonych Diabłów. Z drugiej strony to jednak przyjezdni doszli do bardziej klarownych szans i powinni co najmniej remisować.
Po przerwie oba zespoły nadal dochodziły do wielu okazji strzeleckich, ale z czasem dało się zauważyć, że to Tottenham prowadzi i może bronić wyniku, a Manchester United jest na ten moment z pustymi rękoma i musi wziąć się do roboty, jeśli nie chce przegrać kolejnego meczu.
Podopieczni Rubena Amorima mieli swoje szanse w postaci strzałów Garnacho czy Joshuy Zirkzee, który prawie wyrównał uderzeniem głową, ale jednak za każdym razem albo nie potrafili wycelować w bramkę albo po prostu były tu próby zbyt słabej jakości, by zaskoczyć Vicario.
Gospodarze spuścili nieco z tonu, choć Onanę próbował jeszcze pokonać chociażby Dejan Kulusevski, ale przecież zależało im dzisiaj przede wszystkim na trzech punktach, a nie na jak największej liczbie strzelonych goli. I ten cel udało się osiągnąć - wreszcie po 25 meczach ekipa Ange Postecoglou doszusowała do bariery 30 punktów w ligowej tabeli.
Tym samym wyprzedza ona o jedno oczko dzisiejszych rywali, którzy pod wodzą Amorima wciąż nie mogą pokazać konkretnego stylu gry i przede wszystkim bardzo często przegrywają. Bilans Portugalczyka w samej Premier League to na ten moment cztery zwycięstwa, dwa remisy i aż osiem porażek...
