Po rocznej przerwie o trofeum i pięć milionów premii ponownie powalczą dwaj przedstawiciele Ekstraklasy.
"Portowcy" wrócą na reprezentacyjny obiekt po 12 miesiącach, by sięgnąć nie tylko po premierowy triumf w PP, ale i w ogóle pierwsze trofeum do klubowej gabloty, bo na mistrzostwo kraju muszą poczekać co najmniej do przyszłego sezonu. Poza tym będą chcieli w piątek - jak to określił ich kapitan i lider Kamil Grosicki - "naprawić to, co zepsuli" dokładnie przed rokiem, kiedy mieli Puchar Polski na wyciągnięcie ręki, a ostatecznie przegrali po dogrywce z pierwszoligową Wisłą Kraków 1:2.
"Bardzo mnie boli ta porażka, nie zapomnę tego meczu do końca życia, bo bardzo chcieliśmy zdobyć dla kibiców, dla siebie, dla Pogoni pierwsze trofeum. My już w pewnym momencie praktycznie mieliśmy ten puchar w rękach" - powiedział wtedy po ostatnim gwizdku Grosicki, który obiecał, że zrobi wszystko, by wrócić na PGE Narodowy.
Słowa dotrzymał, bo szczecinianie zagrają po raz kolejny w finale w pierwszym możliwym terminie.

Drogę do stolicy rozpoczęli 24 września w Rzeszowie, kiedy w 1/32 finału wygrali z pierwszoligową Stalą 3:0, choć do 71. minuty prowadzili tylko 1:0.
"To była sroga lekcja futbolu" - przyznał pomocnik gospodarzy Andreja Prokic, a Grosicki zaznaczył: "W pierwszej połowie mieliśmy dużo sytuacji, żeby strzelić bramkę na 2:0 i trochę mecz uspokoić. Dominowaliśmy przez całe spotkanie, ale w takich meczach, jak się nie strzeli na 2:0, to przeciwnik stworzy jakąś sytuację i tak było".
W następnej rundzie "Portowcy" wyeliminowali innego pierwszoligowca - Odrę Opole, a jedyne trafienie w drugiej minuty dogrywki uzyskał 36-letni "Grosik".
Faza 1/8 finału to spotkanie z rywalem z ekstraklasy - Zagłębiem Lubin, które obfitowało w gole i przypominało bokserską wymianę ciosów. Pogoń na własnym stadionie prowadziła 2:0, 3:1, by zwyciężyć 4:3 po bramce jeszcze 18-letniego wtedy Patryka Paryzka w 88. minucie.
"Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego debiutanckiego gola przy Twardowskiego. Mecz pełen emocji, dużo zwrotów akcji. Koniec końców wygrywamy i przechodzimy dalej, a to jest najważniejsze" - skomentował Paryzek, a trener "Portowców" Robert Kolendowicz spuentował: "To był rollercoaster. Ci, co nie przyszli niech żałują, bo mecz mógł się podobać".
Już w 2025 roku w ćwierćfinale Pogoń okazała się lepsza od Piasta Gliwice, wygrywając po dogrywce 2:0. Ozdobą spotkania były gole ulubieńców szczecińskiej publiczności - Greka Efthymiosa Koulourisa i Kamila Grosickiego.
"Bramki fenomenalne. Dziękuję też Valentinovi Cojocaru za wszystkie interwencje, które pozwoliły nam zachować czyste konto. To był niezwykle trudny mecz, spotkały się dwa bardzo dobrze zorganizowane zespoły. Słowo wiara nabrało dla mnie większego znaczenia. Nawet jeśli na początku nie mogliśmy odpowiednio wejść w mecz, to widziałem wiarę w końcowy sukces" - przyznał szkoleniowiec miejscowych.
W półfinale na drodze Pogoni stanęła debiutująca na tym poziomie Puszcza Niepołomice. Zespół ze Szczecina zwyciężył na wyjeździe 3:0, ale na przebieg potyczki duży wpływ miała obroniona przez rumuńskiego golkipera gości "jedenastka" przy wyniku 1:0.
"Cieszę się bardzo, że znowu awansowaliśmy do finału i mogę obiecać, że zrobimy wszystko co w naszej mocny, aby go wygrać. Mamy swoje doświadczenia i wierzę, że na tej bazie na koniec tych rozgrywek będziemy szczęśliwi" - powiedział trener Kolendowicz.
Pogoń zagra w finale po raz piąty; wszystkie dotychczasowe przegrała różnicą jednej bramki, w tym dwa po dogrywce.

Legia, która z 20 triumfami jest najbardziej utytułowaną drużyną tych rozgrywek, drogę do 27. w historii klubu finału rozpoczęła - ze względu na występy w Lidze Konferencji - od 2. rundy, czyli 1/16 finału.
31 października 2024 wygrała w Legnicy z pierwszoligową Miedzią 2:1, choć to gospodarze na początku drugiej połowy objęli prowadzenie. Stołeczny zespół odpowiedział trafieniami Bartosza Kapustki z rzutu karnego i Brazylijczyka Luquinhasa.
"Jestem bardzo zadowolony z reakcji drużyny po stracie gola, bo nie spanikowaliśmy. Po przerwie spowodowanej zadymieniem boiska strzeliliśmy na 2:1, ale wtedy rozpoczęła się część meczu, z której jestem bardzo niezadowolony. Straciliśmy kontrolę nad spotkaniem. W jednej sytuacji uratował nas Gabriel Kobylak, ale Miedź miała kolejne swoje szanse. Oczekuję od swojej drużyny większej kontroli nad meczem i lepszej organizacji gry w obronie. Ta końcówka mnie nie zadowala" – ocenił portugalski szkoleniowiec legionistów Goncalo Feio.
Dużo łatwiej poszło jego piłkarzom w kolejnej rundzie, gdy w Łodzi pokonali innego pierwszoligowca - ŁKS 3:0, m.in. po dwóch trafieniach Hiszpana Marca Gaula. Nad spotkaniem, szczególnie w przypadku gości, unosił się jednak duch Lucjana Brychczego, legendy klubu, która zmarła trzy dni wcześniej.
"To nie jest mecz ani tydzień, kiedy możemy cokolwiek świętować. Cały nasz klub jest w żałobie i jedyne, co mogliście zrobić, to wygrać. Zwyciężyliśmy, by choć trochę ulżyć jego rodzinie oraz naszym kibicom" - powiedział Feio.
Wiele nie do końca sportowych emocji wzbudził ćwierćfinałowy pojedynek Legii z Jagiellonią Białystok. Po bramkach w końcówce Japończyka Ryoi Morishity gospodarze wygrali 3:1, ale wcześniej sporo kontrowersji wywołały decyzje sędziów o nieprzyznaniu "Jadze" dwóch rzutów karnych, przy czym w jednym przypadku chodziło o odwołanie go po interwencji VAR.
Trener pokonanych Adrian Siemieniec nie krył rozczarowania, ale nie chciał oceniać pracy i decyzji arbitrów, choć zaznaczył, że były kluczowe dla wyniku i przebiegu spotkania. Bronił ich odpowiadający za VAR tego wieczora Szymon Marciniak. Jak argumentował, w przypadku rzekomego zagrania ręką Ilji Szkurina miał do dyspozycji ujęcia z siedmiu kamer i żadne nie dowiodło, że piłka uderzyła w rękę białoruskiego napastnika Legii, choć tym "śmierdziało", a w sprawie anulowania "jedenastki" stwierdził, że wcześniej był faul na jednym z zawodników Legii, dlatego "rzut karny i tak musiałby zostać odwołany nawet wtedy, gdyby Paweł Wszołek rzeczywiście popełnił faul w polu karnym".
Legioniści zameldowali się w półfinale, który okazał się ich najłatwiejszą przeszkodą w tej edycji. Trafili bowiem na pogrążony w kryzysie pierwszoligowych Ruch Chorzów i na Stadionie Śląskim bez większych kłopotów wygrali aż 5:0. Jedynym minusem był fakt, że urazów nabawili się Gual i Kapustka. Pierwszy wrócił niedawno do gry, ale drugi nie wystąpi do końca sezonu.
"Jestem szczęśliwy, że osiągnęliśmy finał. Pozostał nam w tych rozgrywkach jeszcze jeden krok, dlatego jednak to szczęście jest jeszcze umiarkowane" - skomentował Feio.
"Dla kibiców na pewno to będzie kapitalna reklama polskiej piłki, zagrają bowiem dwie drużyny umiejące tworzyć widowisko" - powiedział Portugalczyk o finale, który rozpocznie się w piątek o 16.