W niedzielę w Manili zakończyły się mistrzostwa świata siatkarzy. Turniej, którego gospodarzem po raz pierwszy były Filipiny, miał swoje wzloty i upadki. Z polskiej perspektywy tych drugich było więcej, ale Międzynarodowa Federacja Piłki Siatkowej (FIVB) ocenia imprezę jako "najlepszą w historii".
Za drogie bilety, niska frekwencja, skwar i duchota, ulewne deszcze, supertajfun, najciekawsza faza grupowa w historii i brązowy medal, który... miał być złoty – to najkrótszy opis mundialu widzianego polskimi oczami.
Do walki o drugie najważniejsze siatkarskie trofeum, poza olimpijskim złotem, po raz pierwszy w historii stanęły 32 drużyny. Powiększenie stawki początkowo spotkało się z krytyką, jednak była to jedna z niewielu nowości wprowadzonych w tym roku, która się obroniła. Okazało się bowiem, że różnica między najlepszymi na świecie zespołami a tymi z zaplecza się zaciera. W Manili nawet "outsiderzy" grali na naprawdę dobrym poziomie. W rezultacie faza grupowa obfitowała w interesujące, zacięte mecze oraz wielkie niespodzianki. Do najciekawszych rezultatów można zaliczyć zwycięstwo Finlandii z Francją 3:2, wygraną Belgii z broniącymi tytułu Włochami 3:2 czy Turcji i Kanady z Japonią po 3:0. Największymi zaskoczeniami – odpadnięcie już na etapie fazy grupowej Brazylii, Francji i Japonii.
Wielu przed rozpoczęciem rozgrywek na Filipinach martwiło się o poziom samej reprezentacji gospodarzy, nisko notowanej w rankingu FIVB i zawdzięczającej występ wyłącznie przywilejowi bycia gospodarzem. Waleczni Filipińczycy zadziwili jednak cały świat, wygrywając z Egiptem 3:1, a następnie prawie meldując się w fazie pucharowej. Prawie, ponieważ w dramatycznym tie-breaku z Iranem było już nawet 20:18, ale po wideoweryfikacji piłki meczowej punkt przyznano ich rywalom. Ta decyzja wytrąciła ich z równowagi i ostatecznie przegrali 20:22. Podbili jednak serca kibiców, nie tylko w swoim kraju, ale i na całym świecie.
"Mamy do czynienia z szalonymi mistrzostwami świata. Najpierw były tylko niespodzianki, ale wreszcie sypnęło grubymi sensacjami. Dla ludzi przed telewizorami, którzy śledzą turniej, są kibicami siatkówki, to jest świetna sprawa. Myślę, że to też bardzo mocno może się przyczynić do popularyzacji siatkówki w innych krajach. Mieszkam w pokoju z Marcinem Komendą, obaj jesteśmy kibicami piłkarskimi i najczęstszy cytat, który się pojawia, to że 'nie ma już słabych drużyn'" – przyznał w czasie turnieju libero polskiej reprezentacji Jakub Popiwczak.
Mimo jednej z najciekawszych faz grupowych w historii, decydująca faza pucharowa zawiodła. Brakowało epickich, zaciętych, pięciosetowych bojów. Zweryfikowała też, które zespoły rzeczywiście są w światowej czołówce, a które są jedynie pretendentami. Finalnie drugi raz z rzędu mistrzami globu zostali Włosi, a na podium czwarty raz z rzędu stanęli Polacy, którzy wywalczyli brąz. Wicemistrzami nieco niespodziewanie, przynajmniej względem przedturniejowych typowań, zostali Bułgarzy.
Kolejną nowością, która się obroniła, jest pomysł wręczenia mistrzowskiego trofeum zwycięzcom przez drużynę gospodarzy. Filipińscy gracze podawali sobie puchar z rąk do rąk, zanim lider tej ekipy Bryan Bagunas przekazał go kapitanowi Włochów Simone Giannellemu. Hala pełna filipińskich kibiców wybuchła w gorącym aplauzie, gdy na ekranie telebimów pokazywano zawodników gospodarzy. Był to piękny gest, który z pewnością wiele znaczył dla Filipińczyków reprezentujących swój kraj po raz pierwszy w historii w mistrzostwach świata.
Kibice na medal mimo drogich biletów
Świat pozytywnie zapamięta także filipińskich kibiców. Od początku głośno wspierali siatkarzy wszystkich reprezentacji, czatowali w specjalnie stworzonych "fan zonach", by zrobić sobie z nimi zdjęcie czy zdobyć autograf. Doping prowadzony w halach w Quezon City i Pasay City też był jak powiew świeżego powietrza po latach turniejów organizowanych w Europie, gdzie wszystko brzmi tak samo i jest powtarzalne. Kibice na Filipinach bawili się wspólnie podczas karaoke organizowanego w przerwach między setami i nie wstydzili się tańczyć do hitów puszczanych w halach.
Na tym jednak koniec pozytywów. Obszarem, w którym najbardziej zawiedli organizatorzy, były ceny biletów, astronomicznie wysokie dla lokalnych mieszkańców. Średnie wynagrodzenie w tym kraju wynosi między 20 a 44 tys. peso filipińskich, czyli ok. 1100-2700 zł. Ceny biletów w Smart Araneta Coliseum, czyli hali, w której fazę grupową rozgrywali biało-czerwoni, wynosiły natomiast pierwotnie od 1100 do 8800 peso, w zależności od miejsca, czyli od ok. 70 do 550 zł. Wejściówki nie obejmowały wszystkich meczów w danej hali jednego dnia, trzeba było osobno kupować bilety na spotkania poranne i popołudniowe.
Po pierwszych dniach rozgrywek i rzucających się w oczy pustych trybunach organizatorzy zdecydowali się ratować sytuację. Korzystając z okazji – urodzin prezydenta Filipin Ferdinanda Marcosa Jr. 13 września – poinformowali o zniżce 30 proc. na wszystkie bilety. Miał to być hołd dla głowy państwa i prezent dla filipińskich kibiców. Gdy to nie podziałało, gotowe były już kolejne promocje, np. studenci wejściówki mogli otrzymać za darmo.
Trybuny wypełnione zostały jednak dopiero na najważniejsze mecze. To spore rozczarowanie, biorąc pod uwagę, że turnieje Ligi Narodów organizowane w minionych latach na Filipinach pokazały, że lokalni kibice potrafią stworzyć wyjątkową dla siatkarzy atmosferę.
Dwie hale to za mało
Kamyczkiem do ogródka organizatorów jest również pomysł rozegrania całego turnieju tylko w dwóch halach. Biorąc pod uwagę liczbę grup i zespołów, oznaczało to, że w fazie grupowej mecze toczyły się całymi dniami, od rana od późnego wieczora. To sprawiło, że praktycznie niemożliwe było śledzenie wszystkich spotkań. Impreza była też rozciągnięta aż na trzy tygodnie, w związku z czym niektóre zespoły miały niezwykle długie przerwy między meczami. Biało-czerwoni najdłuższą przerwę mieli między 1/8 finału a ćwierćfinałem, kiedy musieli zagospodarować całe trzy wolne dni. Niektóre drużyny miały jednak aż pięciodobowe przerwy.
W Manili nie dopisała też pogoda. Mistrzostwa świata w siatkówce w kalendarzu FIVB przypadają na wrzesień, gdy na Filipinach panuje akurat pora deszczowa. W tym roku wyjątkowo intensywna. Do tego stopnia, że w połowie rozgrywek w miasto uderzył supertajfun. Porywy wiatru sięgały nawet 315 km/h, mieszkańcy otrzymali również na telefony alerty o zagrożeniu powodziowym. O ile opady i burze nie wpłynęły na przebieg turnieju, znacząco przeszkadzały w pozytywnym odbiorze nie tylko samego miasta – upalnego, hałaśliwego, przeludnionego i pełnego spalin, ale także całej imprezy.
Jest krążek, ale nadzieje były większe
Dla polskich siatkarzy turniej w Manili był słodko-gorzki. Słodki, bo ósmą imprezę międzynarodową z rzędu kończą z medalem i... torebkami prezentów od wspierających ich przez całe rozgrywki lokalnych kibiców. Mimo że nie zdołali zdobyć złota, które przypadło depczącym im po piętach w światowym rankingu Włochom, to utrzymali pozycję lidera listy FIVB.
Gorzkich momentów było chyba jednak więcej. Począwszy od problemów zdrowotnych związanych z nowym, egzotycznym klimatem – przeziębień i kłopotów jelitowych, przez wszechobecne korki i długi czas dojazdu z hotelu do hali treningowej, po nieco rozczarowujący - mimo wszystko i przynajmniej względem oczekiwań - wynik. Polacy, mistrzowie świata z 2014 i 2018 roku oraz mistrzowie Europy z 2023 roku, przylecieli do Manili po złoto, zwłaszcza po robiącym wrażenie triumfie Lidze Narodów. Kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa, chociaż poziom ich gry mógł niepokoić, a klasa rywali nie pozwalała realnie go ocenić.
Obawy okazały się zasadne. Pierwszy poważny sprawdzian z wymagającym rywalem z czołówki dla biało-czerwonych miał miejsce w półfinale. Test oblali, wyglądali na boisku na nieco zagubionych i bez błysku. W każdym secie dość wyraźnie prowadzili, ale wypuszczali wypracowaną przewagę z rąk, co wcześniej rzadko im się przytrafiało.
Pewnym usprawiedliwieniem mogą być kontuzje, które kolejny rok z rzędu torpedują polski zespół – w Manili najpierw problemy z plecami miał Tomasz Fornal, przed półfinałem z powodu urazu mięśni brzucha ze składu wypadł natomiast kapitan Bartosz Kurek. Dla tak doświadczonej i "szerokiej" drużyny wyjęcie jednego czy dwóch elementów układanki nie powinno jednak mieć aż takiego znaczenia, jednak trener Nikola Grbic nie wykorzystał pełni składu, który zabrał na Filipiny. Po wywalczeniu brązowego medalu podkreślał, że trzymał się po prostu swojego planu, ale nie zakładał, że kontuzji będzie aż tyle.
Polakom impreza na Filipinach niekoniecznie będzie się więc kojarzyć zbyt dobrze.
"Mam nadzieję, że następne poważne turnieje odbędą w innych częściach świata. Może będzie więcej hoteli, więcej hal w większej liczbie miast. Komitet organizacyjny ma spore pole do popisu" – nie gryzł się w język polski środkowy Norbert Huber, narzekając przy tym, że nie we wszystkich halach były odpowiednie warunki sanitarne, na czele z brakiem ciepłej wody do umycia się po meczu czy treningu.
Dla biało-czerwonych turniej nie zakończył się tak, jak by sobie tego życzyli. Nie do końca byli zadowoleni z warunków panujących w gorącej i parnej Manili, nie wywalczyli też medalu w takim kolorze, o jakim marzyli.
Inne zdanie na temat organizacji mistrzostw świata mają jednak włodarze FIVB. Prezydent światowej federacji Fabio Azevedo nie szczędził komplementów gospodarzowi imprezy.
"Filipiny, dziękujemy za zorganizowanie najlepszych mistrzostw świata w historii" - powiedział tuż przed niedzielnym finałem.
Światowa federacja była na tyle zadowolona z Filipin jako gospodarza, że... przyznała temu krajowi organizację mundialu siatkarek w 2029 roku.
Filipiny nie żegnają się więc z MŚ, mówią "do zobaczenia za cztery lata". Pozostaje mieć nadzieję, że wyciągną wnioski i nie popełnią drugi raz tych samych błędów.