Przed sobotnim meczem Manchesteru City z Leicester City głównym pytaniem było: kto ma strzelać, skoro nie ma Haalanda? Po jego zejściu z boiska przeciwko Borussii zaczęły narastać obawy. Całkiem uzasadnione, skoro od początku sezonu w czterech meczach bez Norwega Citizens aż trzykrotnie nie umieli pokonać bramkarza.
Zadanie okazało się o tyle trudniejsze, że Leicester postawiło na zaporową obronę. Przez ponad kwadrans od rozpoczęcia spotkania Lisy prawie nie miały kontaktu z piłką, skupiając się na niedopuszczeniu gości do swojego pola karnego. W skali meczu nie dziwi więc 65 proc. posiadania po stronie Manchesteru City.
W całym meczu obrona LCFC okazała się zaskakująco skuteczna, a czego nie ugasili obrońcy, to wybronił Danny Ward. Pierwsza połowa skończyła się bez bramek, za to niedługo po zmianie stron przyjezdni znaleźli sposób, by przechylić szalę na swoją korzyść.
W 49. minucie do wykonania rzutu wolnego podszedł Kevin De Bruyne. Ani mur, ani bramkarz nie mieli tu co robić – strzał idealnie wciśnięty w okienko był nie do zatrzymania. Piłka odbiła się od słupka tuż pod samą poprzeczką.
Odpowiedź Leicester przyszła jednak błyskawicznie. Po kornerze Youri Tielemans popisał się świetnym wolejem, który Ederson końcówkami palców sparował na poprzeczkę.
I choć trudno byłoby pomylić stronę dominującą z dominowaną w pojedynku dwóch klubów z City w nazwie, to i Leicester trzeba oddać, że walczyli o swoje. W sumie oddali 10 strzałów przy 15 przyjezdnych. Po prostu dziś o sukcesie zdecydował fenomenalny De Bruyne.
Dzięki niemu co najmniej do jutra Manchester City pozostanie na pozycji lidera. Z kolei Leicester ugrzęzło o włos nad strefą spadkową, od której z trudem próbuje ucieć.