Arka Gdynia - Lech Poznań (3:1)
Ostatni mecz 15. kolejki PKO BP Ekstraklasy rozpoczął się od nietypowych obrazków. Nisko ustawiony Lech zdawał się zapraszać Arkę do ataku, z czego piłkarze beniaminka chcieli skorzystać. Próbowali kolejno Kerk i Nguiamba, lecz obaj niecelnie. Mistrz Polski jakby prosił się o stratę gola, a jednak objął prowadzenie wraz z wybiciem kwadransa. Luis Palma przerzucił piłkę celnie do Lismana na lewy słupek, a ten zrezygnował z próby strzału, wybierając zgranie głową do kompletnie niekrytego Rodrigueza. Na pustą z tak bliska nie mógł się pomylić.
Już w 18. minucie próbował odpowiedzieć Kerk po błędzie Gurgula, ale Mrozek był czujny. Gdynianie mogli dojść pod pole karne rywali, ale dalej nie mieli sposobu. Z kolei Lech wydawał się ze sporą łatwością wykorzystywać braki defensywne miejscowych, brakowało tylko wykończenia. Wynik mógł zostać podwojony w 41. minucie, kiedy Palma obsłużył wzorowo Kozubala. Ten, dwa metry przed bramką, uderzył tylko w Węglarza. Druga połowa powinna była zacząć się od podwyższenia przez Lecha. Atak z 50. minuty dał liczebną przewagę Kolejorzowi, Palma dograł do Rodrigueza w tempo, ale ten uderzył kompromitująco niecelnie. Dynamikę zmieniły dwie kolejne żółte kartki, ponieważ obie – w zaledwie trzy minuty – zarobił Timothy Ouma.
Gospodarze ruszyli do ataku i uzyskali owoce w niecałe 10 minut. Po strzale Kerka piłka obiła kostkę Espiau i dzięki temu wpadła do bramki Mrozka. O ile ten gol był „strzelony Hiszpanem”, o tyle kolejnego zdobył już w pełni świadomie. W 73. minucie wykorzystał wrzutkę Gaprindashviliego z lewej strony i posłał główkę pod słupek, nie dając Mrozkowi szans. Nie miał wciąż dość, w 78. minucie ruszyli dwójkową akcją z Jakubczykiem, który dograł jeszcze do Edu Espiaua i pozwolił mu skompletować hat-tricka przed zejściem z boiska. Tej przewagi Arka z rąk nie wypuściła.

Pogoń Szczecin - Jagiellonia Białystok (1:2)
Starcie dwóch drużyn znanych z ofensywnego zacięcia jeszcze przed pierwszym gwizdkiem pachniało jak hit, ale początkowo gospodarze pozostawali o krok za rywalami. Jagiellonia zaczęła znacznie lepiej na drugim końcu Polski, dokumentując to golem Rallisa już w 13. minucie. Grek świetnie oszukał Loncara, przełożył i posłał piłkę przy bliższym słupku.
Cojocaru był wściekły, zresztą cała drużyna Pogoni zareagowała podobną złością, która szybko dała efekty. W 17. minucie tylko doskonała interwencja Jóźwiaka zdjęła piłkę z głowy Molnara, za co obrońca zapłacił zderzeniem ze słupkiem. Rzut wolny z 24. minuty dał aż trzy strzały Portowców, z których dwa udało się zablokować, a główkę Keramitsisa Piekutowski zdołał zbić nad poprzeczkę. Gdy Jaga doszła do nieoczekiwanej sytuacji w 26. minucie (Imaz uderzył za lekko, Cojocaru obronił), mało kto spodziewał się gola dla Pogoni sekundy później. Ale tak było, Przyborek znalazł Grosickiego w polu karnym, a ten uderzył bez namysłu, że palce lizać!
Gospodarze grali tak, jakby wszyscy dostali dodatkowy zastrzyk adrenaliny, wymuszając kolejne błędy w zepchniętej do obrony Jagiellonii. Chyba tylko cudem do przerwy nie wpadło nic więcej, bo Piekutowski zatrzymywał kolejno Molnara, Przyborka i Grosickiego, zaś Keramitsis posłał główkę obok słupka, w który następnie uderzył z całą mocą Przyborek.
O spadku energii Portowców nie było mowy po przerwie, w 50. minucie Smoliński dostał cudowną piłkę od Grosika i tylko Piekutowski wyczuł go idealnie. Następnie Molnar huknął z główki w poprzeczkę, a kolejną główkę Loncara bramkarz Jagiellonii instynktownie wybił. Adrian Siemieniec zareagował wpuszczeniem Mazurka i Pietuszewskiego, co wydatnie zmieniło proporcje.
Ponownie bronić musiał się Cojocaru, choć to Piekutowski bardziej musiał się wykazać, np. przy strzale Mukairu na kwadrans przed końcem. Ostatnie minuty obecnością zaszczycił debiutujący Benjamin Mendy, w sam raz na oblężenie bramki Jagiellonii z rzutów rożnych. Gdy kolejny nie przyniósł efektu, Jagiellonia wyszła z kontrą, która pogrążyła Pogoń: Pietuszewski oddał piłkę Imazowi, ten obił tylko poprzeczkę, ale młody Oskar dobił i zamknął mecz w ostatniej akcji!.

Legia Warszawa - Bruk-Bet Termalica Nieciecza (1:2)
Wojskowi nie mogli prosić o łatwiejsze zadanie: czerwona latarnia Ekstraklasy przyjechała stracić kolejne punkty i dać stołecznej ekipie przełamanie. Napór gospodarzy dawał się we znaki od pierwszych minut, ale Nieciecza broniła się dzielnie. Jeśli nie obrońcy (jak przy wybiciu spod nóg Piątkowskiego w 11. minucie), to Adrian Chovan (broniąc strzał Colaka w 13. min) byli na posterunku.
Mecz wydawał się zupełnie jednokierunkowy i tylko kwestią czasu był gol dla Legii. Goście przypomnieli jednak o sobie w 22. minucie, gdy rozegranie rzutu rożnego doprowadziło do rakiety Kasperkiewicza z ponad 20 metrów. Piłka szła pod słupek, ale Tobiasz jakimś cudem obronił. Ulga nie trwała długo, minutę później Nieciecza objęła prowadzenie. Kasperkiewicz znów posłał piłkę, tym razem na głowę Kubicy, który złapał Tobiasza na klęczkach i główką pokonał bez żadnego trudu.
Gospodarze próbowali docisnąć śrubę, tyle że Chovan był nie do przejścia. Zatrzymał strzał Kacpra Urbańskiego z 32. minuty, później główkę Piątkowskiego, z kolei Elitim nie dokręcił próby uderzenia w okienko i do przerwy fani przy Łazienkowskiej byli wściekli. Jeszcze więcej powodów dostarczył kwadrans drugiej odsłony, gdy na niecelną główkę Urbańskiego Nieciecza odpowiedziała dwiema świetnymi kontrami. Kurzawa z dystansu sprawdzał Tobiasza, a gdy ten przy kolejnej okazji zatrzymał rajd rywala z piłką, dobitkę Zapolnika musiał ciałem wybić Piątkowski.
Dopiero u progu ostatniego kwadransa udało się wyrównać, gdy Krasniqi uderzył po rozegraniu rzutu rożnego, a rykoszet pomógł zmylić Chovana. Golkiper spisał się jednak przy strzale Rajovicia w 83. minucie, a beniaminek był o włos od sprawienia sensacji chwilę później, gdy Trubeha wpakował piłkę do pustej bramki Legii... ze spalonego. Co się odwlecze, to nie uciecze: kolejna kontra ruszyła już w 90+4. minucie, a Trubeha miał ostatnie słowo w meczu, jego dobitka ugrzęzła w siatce!

Korona Kielce - Raków Częstochowa (1:4)
W ostatnich tygodniach trajektorie obu zespołów się odwróciły: Korona przestała wygrywać, Raków przestał zbierać wpadki. Dlatego szybkie otwarcie wyniku przez Medaliki nie mogło dziwić. Adriano Amorim wszedł z lewego skrzydła, rozegrał klepkę z Repką i uderzył pod dalszy słupek. Jak nie on! Start Korony był nieporadny, nawet utrzymanie się przy piłce wydawało się problemem. Ale kielczanie w okolicach kwadransa grali już swoje. W efekcie Pau Resta dostał piłkę na 12. metrze i tylko z pierwszej nie dał dość siły i kierunku, by postraszyć Zycha. Okres niewykorzystanej przewagi Korony został brutalnie przerwany w 20. minucie, kiedy Amorim utrzymał piłkę w kontrze i znalazł niekrytego Brunesa, pozwalając Norwegowi podwoić przewagę.
Kibice Korony mieli jednak z czego się cieszyć kilka minut później. Seria zagrań od bramki Korony pozwoliła Svetlinowi wypuścić prawą stroną Nikolova, a ten dograł do zapomnianego przez rywali Błanika pod bramką. Nawet powrót obrońcy nie pomógł – z zimną krwią uderzył do bramki po bocznej siatce. Do przerwy to Korona wykazała więcej determinacji, lecz jedynym jej efektem była seria rzutów rożnych.
Po przerwie Raków pokazał dobrze już znaną, wyrachowaną twarz. Udało się odciąć Koronę od klarownych okazji, a do tego Medaliki poszukiwały okazji do wyprowadzenia szybkiego ataku i dobicia gospodarzy. Najlepszą okazją na zamknięcie meczu był rajd Patryka Makucha z 86. minuty, po którym ręce w geście triumfu wzniósł Dziekoński. To mogło się zemścić - w 90. minucie główka Resty nieznacznie minęła bramkę. Ostatecznie Makuch doczekał się trafienia, gdy szybka akcja pozwoliła mu przełamać się w doliczonym czasie gry. Było nawet lepiej: faul dał rzut karny w 90+8. minucie, który na gola zamienił sam Lamine Diaby Fadiga!

