Cały mecz toczył się według jednego i powtarzającego się w kółko scenariusza - gracze Liverpoolu wymieniali podania dookoła pola karnego, budowali atak pozycyjny, wreszcie podchodzili z piłką bliżej bramki Martina Dubravki i kończyli akcję niepowodzeniem.
Raz na około 10 minut natomiast gracze Burnley odzyskiwali piłkę i ruszali z kontrą, ale żadna z nich nie sprawiła, by Alisson musiał ratować gości przed stratą gola.
Do przerwy przewaga Liverpoolu polegała bardziej na samym posiadaniu piłki, a kulminacyjnymi punktami meczu do przerwy był brzydki faul Wesleya Ugochukwu na Alexisie Mac Allisterze, po którym Argentyńczyk długo nie podnosił się z murawy, a także taktyczna zmiana Milosa Kerkeza na Andrew Robertsona ze strony Arne Slota. Był to z pewnością zimny prysznic dla Węgra, który tego lata przeniósł się na Anfield.

W drugiej połowie Liverpool przeszedł do bardziej konkretnych działań ofensywnych, ale to nie zmieniało wyniku spotkania. Nie działała magia Floriana Wirtza, niewidoczny był Salah, a daleko od piłki pozostawał Hugo Ekitike. Defensywa Burnley była zwarta i nie wpuszczała rywali w swoje pole karne.
W efekcie takich działań grę na siebie starali się brać pomocnicy - petardę na bramkę Dubravki posłał Dominik Szoboszlai, a próbował też Ryan Gravenberch. Nic nie przynosiło jednak pożądanego skutku i wydawało się, że temu meczowi w gwiazdach po prostu jest zapisany bezbramkowy remis.
Wtedy przyszedł jednak doliczony czas gry, w którym ręką na skraju pola karnego zagrał Hannibal Mejbri. Sędzia momentalnie wskazał na punkt karny, a kibice Liverpoolu wiedzieli już, że są jedno kopnięcie od być może najbardziej wymęczonych trzech punktów w tym sezonie. Do piłki podszedł Salah i nie zawiódł oczekiwań, a The Reds mają czwarte zwycięstwo w czwartym meczu tego sezonu i czwarte wywalczone w ostatnich minutach meczu.