W pierwszym meczu podczas China Open w Pekinie los skojarzył Magdalenę Fręch (69. WTA) z Brytyjką Katie Boulter (54. WTA). Obie zawodniczki musiały wcześniej przejść kwalifikacje, lokaty rankingowe mają zbliżone, a przeciwko sobie dotąd nie grały, dlatego ze sporym zaciekawieniem wyczekiwaliśmy niedzielnego spotkania.
Falowanie i spadanie w pierwszym secie
Już na starcie doszło do sporego zaskoczenia, ponieważ solidny start Polki połączył się z nieporadnością rywalki, dając Fręch siedem kolejnych punktów z rzędu. Na sucho przeszła swojego gema i za trzecim razem przełamała Angielkę z Leicester. Natychmiast zareagowali bukmacherzy, pierwotnie stawiający na Boulter, ale ich ruch okazał się przedwczesny.
Po nieprzyjemnej rozgrzewce rywalka szybko się pozbierała i momentalnie odmieniła obraz gry. Celność poszybowała w górę, a błędy ograniczyła do minimum. Zmiana rytmu wytrącała Polkę z równowagi, a znana z agresywnego stylu Boulter przeganiała zdezorientowaną Fręch z jednego końca kortu na drugi. Teraz to Boulter zaliczyła fantastyczną serię 11 punktów z rzędu, dwukrotnie przełamując Polkę. Nawet ryzykowne piłki w linie lądowały idealnie.
Dopiero w szóstym gemie łodzianka zdołała dać częściowy odpór ofensywie i wypracowała nawet break point. Straty przełamania nie odrobiła, jednak zwycięski marsz rywalki zahamowała przy swoim podaniu, asem serwisowym kończąc siódmego gema na 3:4. Zastopowana Brytyjka ponownie zaczęła się mylić, co przy równym poziomie Fręch oznaczało szansę na przełamanie, wykorzystaną! Niestety, w dwóch kolejnych gemach Polce udało się wywalczyć tylko dwa punkty i przegrała 4:6.
Recepta na Boulter znaleziona?
Drugi set rozpoczął się podobnie do pierwszego: Fręch nie oddała punktu przy swoim podaniu i unikała krótkiej gry, zmuszając rywalkę do wielkiego trudu przy ściganiu długich piłek posyłanych w narożnik. Skoro Boulter nie mogła nadążyć, w drugim gemie podeszła pod siatkę i tylko z kończeniem wymian miała problemy, co uczyniło z jej gema prawdziwą bitwę z trzema obronionymi break pointami.
Znana ze zdolności do posyłania kończących piłek niemal z każdej strefy kortu, Boulter wróciła silniejsza przy podaniu Fręch i ponownie dyktowała warunki, szybko przełamując Polkę. Gdy Angielka była w rytmie, wydarcie jej punktu stawało się nie lada wyzwaniem. Na szczęście Polka była gotowa tę walkę podjąć i odrobiła stratę gema (2:2) z minimalną tylko pomocą błędów rywalki.
Raz wybita z rytmu, Boulter wpadała w tarapaty. Trzymana z dala od siatki mocnymi i długimi podaniami nie umiała wrócić do lepszej gry i wkrótce to Polka prowadziła aż 5:2! Brytyjka odzyskała pewność siebie przy swoim podaniu i usilnie próbowała odzyskać równowagę w secie. Broniła pięciu piłek setowych, ale przy tej ostatniej wyrzuciła piłkę (6:3) i w meczu był remis.
Zbyt późny powrót do walki
Można zaryzykować stwierdzenie, że Magdalena Fręch wiedziała już, jak obezwładnić rywalkę, tyle że pod zasadniczym warunkiem: trzeba ją najpierw wybić z rytmu. Tymczasem, umocniona walecznym końcem drugiej partii, Angielka weszła doskonale w decydującego seta. Bardzo szybko zgarnęła nie tylko dwa własne gemy serwisowe, ale i przełamała Polkę, stawiając ją po kilkunastu minutach w wyjątkowo trudnej sytuacji.
Polka punktowała wprawdzie dobrze przy swoim podaniu w czwartym gemie, jednak w całym secie nie było już mowy o grze tak równej, jak wcześniej. O kilkunastu wywalczonych break pointach z dwóch pierwszych partii można było zapomnieć, a uskrzydlona przewagą Boulter złamała Polkę po raz drugi, wychodząc na 5:1.
Dopiero wtedy, nie mając już nic do stracenia, łodzianka odważniej wchodziła w kort i szukała ciekawszych rozwiązań, a wynikiem tych poszukiwań było pewne przełamanie przy pierwszej okazji. Tyle że pierwsze podanie zawiodło Polkę i to Boulter błyskawicznie otrzymała trzy piłki meczowe. Przy drugiej ponownie ruszyła pod siatkę i skończyła pojedynek na swoich warunkach. Zatem Katie Boulter zagra z Aryną Sabalenką.